Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/157

Ta strona została przepisana.

w kącie, obok Ciocia, dalej małżeństwo wreszcie ja i Karol; jedno łóżko przy drzwiach zostało puste.
— Gasić świecę! — zakomenderował profesor.
Po chwili wszyscy byliśmy otuleni ciepłymi i miękkimi kocami.
Wtedy zaczęła mówić Ciocia głosem uroczystym i wzruszonym:
— Moi państwo, musicie mi wybaczyć; nie mogłam oprzeć się pokusie, ujrzawszy te szczyty. Taka sposobność więcej mi się nie zdarzy. Odprawiłam furkę, idę z wami na Rysy. Podobno z Rysów widać doskonale szczyt Garłucha. Chcę go choć stamtąd zobaczyć, potem wrócę koleją do domu.
Nastała chwila ciszy. Karol zaczął chrząkać, profesor kręcił się niespokojnie na łóżku a po chwili ozwał się głos Lusi:
— Ależ Ciociu! Ciocia naraża siebie i swoje zdrowie!
— Tak, tak — rzekł profesor. — Z północną ścianą Rysów nie ma żartów; pozwolę sobie wątpić w siły pani, choć byłoby nam miło.
— A ja się nie dziwię i chwalę to rezolutne postanowienie — zawołałem, zrozumiawszy, że opozycja już na nic i postanawiając zmienić taktykę. — Pokusie Tatr trudno się oprzeć; każdy z nas tego doświadczał na sobie. My też pani służymy wszelką pomocą. Ja, co prawda, niewiele jeszcze mam doświadczenia, ledwo drugi rok cho-