Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/158

Ta strona została przepisana.

dzę po Tatrach, ale Karol ma dziesięcioletnią praktykę i pewnie pani nie odmówi swej pomocy.
Karol zaczął chrząkać niewyraźnie a Ciocia rzekła:
— Ja wiem, że pan Tadeusz zanadto ryzykuje, jak mówi Lusia, ale do pana Karola i jego doświadczenia naprawdę mam zaufanie i jeśli mi zechce służyć pomocą, będę bardzo wdzięczna.
— To się rozumie, proszę pani; zrobimy, co będzie można — rzekł Karol zbolałym głosem a po chwili dodał całkiem po cichu:
— Bodajś pękł.
W tej chwili za drzwiami rozległ się stuk, ktoś szukał po ciemku klamki, a następnie wszedł do naszej sypialni, skrzypiąc drzwiami i stukając mocno butami.
— Kto tam — zawołał Karol.
— Co, hę, jak? — zaskrzypiał ochrypłym głosem przybysz a potem nagle zaczął fałszywie śpiewać:

Puppchen, du bist mein Augenstern,
Puppchen, in hab’ dich zum Fressen gern!

— Jak pan śmiesz! — krzyknął Karol — proszę uważać, że tu śpią turyści.
— Co, hę, jak? — mruczał nieznajomy.
— To jakiś szwab! — zawołał profesor.
Tymczasem weszła gospodyni ze świecą; wszystkie oczy zwróciły się ciekawie na gościa; śmieszna jakaś figura z rozwichrzonymi włosami, był porządnie podpity i ledwo trzymał się na nogach.