Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/16

Ta strona została przepisana.

O północy siedzieliśmy już w pociągu i przez okna wagonu podziwialiśmy gwiaździste niebo, ciesząc się nadzieją pięknej pogody na zamierzoną wycieczkę. Wśród rozmowy przychodziła mi kilka razy ochota zapytać: co to Zawrat? ale trochę wstyd mi było okazać, że nie wiem. Pójdziemy, to zobaczę. Ten wyraz budził we mnie uczucie przyjemnego niepokoju; a może to bardzo trudna droga? Patrzałem wtedy na kolegę, który nie był wcale herkulesowej postaci; e, przecież przejdę, jeśli on dał radę, dam i ja. Mówiliśmy o Tatrach, o góralach, o Zakopanem; on mi opowiadał o swych wycieczkach, przy czym, umiał rzecz tak przedstawić, że patrzałem na niego z respektem, jak na wybitnego taternika. Dotąd, słysząc nieraz opowiadania o Tatrach, zbytnio nimi się nie interesowałem. Obecnie słuchałem z zajęciem, byłem już na pół miłośnikiem Tatr, choć ich jeszcze nie widziałem. Jeden wyraz: Zawrat wywołał taki przewrót.
— O świcie zobaczymy Tatry, gdy pociąg minie ostatni grzbiet Beskidu i zacznie zjeżdżać na Podhale — rzekł mój towarzysz i począł drzemać.
Poszedłem za jego przykładem.
Dobrze już świtało, gdy się ocknąłem; uczułem, że pociąg zjeżdża szybko w dół, zapewne w dolinę nowotarską — a więc widok na Tatry. Spojrzałem w okno: gęsty deszcz siekł w szybę. Wyszedłem na pomost, nic, tylko chmury, mgły i strugi deszczu. Co za zawód!