Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/161

Ta strona została przepisana.

— Niech państwo będą spokojni; — mówiła gospodyni — pierwszy raz coś takiego mi się zdarza. On już tu nie wróci; ulokowałam go osobno.
Po jej wyjściu zaczęliśmy wszyscy śmiać się z wyjątkiem Karola. Profesorowa wołała:
— Doskonale się zaczyna, jest paradna przygoda!
Panny chichotały ciągle a wreszcie panna Cesia rzekła:
— Panie Karolu! pan ma widocznie szczęście do przygód. Pamięta pan nasz nocleg w schronisku na strychu w dolinie Pięciu Stawów, jak pan po szyję wpadł w dziurę w suficie!
— A pani nie miała wtedy przygody — wołał jeszcze zagniewany Karol — a ta łasica! — i naśladując głos Cesi pisnął:
— Jezus, Maria! tu szczury biegają po głowie!
Było sporo śmiechu.
Dużo minęło czasu, zanim nastała cisza a gdy Karol zapalił na chwilę świecę, aby znaleźć papierosa, poczułem, że coś upadło mi na kołdrę. Wyciągnąłem rękę: była to róża, którą Cesia nosiła w dzień na piersi; miała przecudny zapach. Przytuliłem ją do ust i zasnąłem.
Nazajutrz po dobrej kawie wcześnie wyruszyliśmy w drogę. Ranek był śliczny. Rozłożysty szczyt Miedzianego cały był różowy, podczas gdy niżej turnie były jeszcze w głębokim cieniu. Naokół Mięguszowieckich szczytów i Cubryny poniżej wierzchołków snuły się mgły śnieżno-białe tak lekkie,