także była w męskim stroju, tylko Ciocia wlokła się w swej sukni, która na turniach musiała się stać nieraz powodem mitręgi.
Doszliśmy do Czarnego Stawu.
Niezmiernie dziki i ciemny jego kocioł skalny robił przejmujące grozą wrażenie. Ciocia musiała nieco odpocząć, usiadła więc nad brzegiem a my tymczasem napełniliśmy wszystkie manierki wodą. Profesor objaśniał i pokazywał pani Ricie drogę na Rysy i śledziliśmy ją wszyscy z ciekawością. Poza stawem trzeba było najpierw przekroczyć stromy śnieg, następnie piąć się zielonymi upłazami do ogromnego i bardzo pochyłego piargu, ponad którym droga szła dalej bardzo spadzistą skalną grzędą wzdłuż stromej kilkusetmetrowej rysy wypełnionej śniegiem. Tam u góry czekał nas ów koń a potem klamry i szczyt.
Widziałem, że Ciocia z niepokojem śledziła poszczególne fazy tej drogi, której trudności profesor malował w krótkich ale dosadnych a może i przesadnych słowach. Pewne wahanie odbijało się na jej twarzy, ale po chwili sama pierwsza dała znak do pochodu.
Zaraz przy przejściu przez odpływ Czarnego Stawu zdarzył się Cioci przypadek: bucik z wykrzywionym obcasem ześliznął się z wilgotnego kamienia i Ciocia, aby nie upaść, musiała wskoczyć obiema nogami do strumienia i tak go przebrnąć. Trzeba było buciki zdejmować, wylewać z nich wodę i zmieniać pończochy.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/163
Ta strona została przepisana.