wie; wydobył czarną kostkę, wrzucił do miseczki z gorącą wodą i smarował tym buty.
Najwięcej jednak śmiechu było nazajutrz rano; zacząłem się myć, gdy spostrzegłem, że nie mam mydła.
— Panie — rzekłem żartem — pan ma wszystko konserwowane, czy nie ma pan mydła w konserwie?
— I owszem, mam — odrzekł skwapliwie; wyciągnął z worka małą książeczkę, wydarł z niej kartkę i podał mi triumfalnie:
— Znakomita konserwa mydlana, wystarcza na namydlenie rąk i twarzy.
Zdumieliśmy się wszyscy; spróbowałem, maczając kartkę we wodzie, mydliła się doskonale. Próbowali wszyscy i było dużo śmiechu.
— Widzi pani — mówiłem do Cioci — takiego stopnia praktyczności jak ów skaut jeszcze nie osiągnąłem, ale bądź co bądź miałem pończochy w konserwie.
Ruszyliśmy dalej. Po piargu musieliśmy iść zwartym szeregiem jeden za drugim „gęsiego“, gdyż inaczej dalszym turystom grozi niebezpieczeństwo kamieni, lecących spod nóg. Ciocia w swoich bucikach ledwo szła i robiła nam istotnie wiele mitręgi.
Nagle gdzieś od turni Żabiego Konia rozległ się straszliwy huk i łomot; przystanęliśmy wszyscy; jakby cały Żabi Koń zwalił się na piargi.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/167
Ta strona została przepisana.