Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/168

Ta strona została przepisana.

Wśród ogłuszającego grzmotu słychać było jakby pojedyńcze eksplozje i po chwili ujrzeliśmy wysoko w górze na piargu od ściany Żabiego Konia lawinę kamieni skaczących i rozpryskujących się na wszystkie strony. Ostatnie kawałki doleciały prawie do nas i zrozumieliśmy wszyscy, że mogło nam grozić niebezpieczeństwo. Czekaliśmy czas jakiś, czy się gra nie powtórzy, ale ucichło wszystko, tylko wysoko w turniach Mięguszowieckich dwie śliczne kozice czmychały, skacząc po skałach, widocznie wystraszone łomotem.
— Wiecie państwo — mówiłem — że mamy wypadkowi Cioci do zawdzięczenia, iż nas ominął ten chrzest kamienny, bo gdyby nie ta kąpiel, bylibyśmy akuratnie tam wyżej pod turniami. Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło.
— A widzicie, że na coś się przydałam — mówiła Ciocia z zadowoleniem, ochłonąwszy z przestrachu.
— Straszne ale wspaniałe zjawisko — rzekła Cesia.
— Tak to w tych Tatrach — dodałem — nie tylko że człowiekowi grozi co chwilę, iż spadnie z turni na dół, ale jeszcze każdej chwili kawałek turni może mu spaść na głowę; nie wiadomo, co lepsze.
— Stanowczo wolę to pierwsze — wołał profesor — gdy sam spadam, mam jeszcze pewne szanse, ale gdy na mnie co spadnie — kwita.