Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/170

Ta strona została przepisana.

trzewiki swoje. Na piargu dopiero czuje się nieocenioną wartość dobrych, gwoździastych butów turystycznych. Musieliśmy ją po prostu ciągnąć, co też nie było łatwe. Dzielnie nam pomagała profesorowa krzepka i zwinna kobietka. Toteż gdy nareszcie po jakichś dwu godzinach piarg się skończył, dziękowaliśmy Opatrzności, ale musieliśmy wszyscy porządnie odpoczywać. Jest tu rodzaj małej groty skalnej a dalej zaczyna się twarda granitowa turnia. Usiedliśmy więc pod nią i dobyliśmy zapasów z worków.
Widok już stąd był przepyszny. Turnie Mięguszowieckie przedstawiały stąd niezmiernie dziki labirynt skał piętrzących się jedne nad drugimi. To, co z dołu wydawało się jedną wielką ścianą, tu rozpadało się w szereg ścian straszliwie potrzaskanych i groźnie ponad sobą spiętrzonych. Powietrze było nader czyste, każdy załom, każdy żleb rysował się wyraziście, jakby wyrzeźbiony. Skały — co nieraz w takie dni zauważyłem — powleczone były bardzo subtelnym odcieniem fioletowym.
— Byliśmy świadkami wspaniałego zjawiska — mówił profesor-przyrodnik — ale to kruszenie się i obsuwanie skał sprawi, że Tatry kiedyś znikną z oblicza ziemi.
— Jaka szkoda — zawołała Lusia — to nie będziemy mogli chodzić po górach!
— Dla pani jeszcze wystarczy — rzekł profesor. — Obliczyłem, że za milion lat wszystkie szczyty tatrzańskie obniżą się przeciętnie o jeden metr.