Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/172

Ta strona została przepisana.

Istotnie tafla Morskiego Oka dotąd lśniąca i czysta zaczęła się nagle zasuwać jakby kotarą najpierw do połowy a po chwili całkiem; potem ta zasłona biała poczęła się wznosić w górę. To mgły białe waliły doliną Rybiego potoku i wypełniały kotlinę Morskiego Oka a potem Czarnego Stawu. Nagle przez przełęcze w Żabim i w Niżnich Rysach pojawiły się mgły, które następnie pełznąc po zboczach zmierzały ku nam. Nie minęło dziesięć minut, gdy oblały nas w koło a wkrótce potem gdzieś od północy za turniami rozległ się głuchy grzmot.
— Burza idzie — wołał profesor.
— Kto by się spodziewał — rzekła Cesia — taki był śliczny ranek.
— Trzeba pakować prędzej plecaki i wyciągać peleryny — mówiłem — co za fatalność!
Część towarzystwa schowała się do groty pod skałę, ja wziąłem pod opiekę panny, gdyż mając dużą pelerynę gumową najzupełniej nieprzemakalną zbudowałem z ich pomocą na ciupagach namiot, pod którym zaraz usiedliśmy; mgły podnosiły się w górę a duży kroplisty deszcz zaczął padać. Peleryna okrywała nas całkowicie i czuliśmy się tam bajecznie mimo, że ulewa stawała się coraz gwałtowniejsza i pioruny zaczęły trzaskać po turniach. Cesia otuliła mię jeszcze swoją peleryną, przytuliliśmy się do siebie i było nam niewymownie dobrze; błogosławiłem tę burzę.