Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/173

Ta strona została przepisana.

— Cała wycieczka na nic — jęczała Ciocia spod skały.
— Hu — ha! — krzyczeliśmy spod namiotu.
— Gwałtu tu leje się ze skały za kołnierz — wołał Karol, szukając lepszego schronienia.
— Co będziemy robić, gdy tak będzie lać do wieczora — biadała Ciocia.
— Będziemy tak siedzieć do wieczora — wołałem spod peleryny, ujmując rękę Cesi i przyciskając do ust.
Obawy były płonne, burza jak przyszła nagle, tak prędko przewaliła się za turnie Mięguszowieckie. Nie upłynęło pół godziny, gdy usłyszeliśmy wołanie Karola:
— Błękit, błękit, pogoda!
Z żalem opuszczaliśmy namiot, gdzie nam było tak dobrze.
O! błogosławiona burzo!
Wyszliśmy zupełnie sucho, podczas gdy towarzystwo w grocie trochę zmokło, gdyż deszcz siekł na wprost otworu koliby. Musieliśmy jeszcze chwilę czekać, aż woda spłynie choć trochę ze skał a tymczasem świat odsłaniał się na nowo, turnia za turnią występowała z chmur świeża, obmyta, fioletowa, wszystkimi żlebami i załomami leciały srebrne taśmy strumieni.
Aż wybłysnęło słońce.
Wstąpiliśmy na turnie; radość, świeżość i lekkość były naszym wspólnym nastrojem; pod ich wpływem obudziła się we mnie nawet zdolność do