Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/174

Ta strona została przepisana.

poświęcenia i przy wstępie na turnie wyciągnąłem rękę, aby pomóc Cioci.
— Nie, nie — odpowiedziała — pan Tadeusz zanadto ryzykuje, ja mam większe zaufanie do pana Karola, który nie odmówi mi pomocy.
Karol westchnął zabawnie, ja zaś wcale nie gniewałem się o tę odmowę i byłem wdzięczny Lusi za tę opinię o mnie. Pochód wrócił więc do pierwotnego porządku, który na piargu zupełnie się zmieszał. Jednakże Lusia zaczęła protestować:
— Ciocia mi całkiem zabiera pana Karola, ja tak nie chcę. To przecie mój dawny opiekun z poprzednich wycieczek. Jeszcze mi go Ciocia zbałamuci. On już i tak w ostatnich czasach zaczął mi się sprzeniewierzać.
— To ja pani służę swą opieką — wtrącił skwapliwie profesor.
— O, przepraszam, mąż musi pomagać żonie — zaprotestowała profesorowa.
— W Tatrach? — zawołałem — nigdy w świecie! To obowiązuje tam na tych marnych, płaskich równinach; tu wolność i swoboda! Hej! Zresztą pani i tak doskonale chodzi.
— A ja źle chodzę? — krzyknęła Lusia obrażona — ja nie dla pomocy chcę opiekuna; chcę, żeby mię ktoś bawił, żeby mię... — Tu urwała.
— Adorował i kochał — szepnąłem Lusi na ucho.
— Tak — odcięła się Lusia szeptem — i żeby mię w rękę całował tak jak pan Cesię.