Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/175

Ta strona została przepisana.

Towarzystwo podzieliło się teraz na dwie grupy: ja, Cesia, Lusia i przyrodnik stanowiliśmy jedną grupę wysuniętą znacznie naprzód, reszta drugą. Na jakimś załomie, gdy podawałem rękę Lusi i byliśmy oboje całkiem skałami zakryci, rzekła mi, patrząc figlarnie w oczy:
— To musi być bardzo przyjemnie, gdy mężczyzna w rękę całuje.
Podniosłem powoli piękną białą rączkę i przycisnąłem do ust.
— Cóż jak?
— Bardzo przyjemnie.
— Jeszcze?
— Jeszcze.
Powtórzyłem raz drugi.
— Co pan robi? — wyrwała mi rękę i dała klapsa po dłoni — powiem Cesi.
— I owszem, sam powiem.
— Ale Cesię to pan jakoś inaczej w rękę całuje — o, inaczej.
— Co też z tymi białymi rączkami będzie szczególnie po Gierlachu — mówiłem — takie wypielęgnowane.
— O wiem, wiem i boleję; zrobią się żółte, rdzawe i szorstkie od granitu. Ale nie ma rady. Przecież taterniczka nie może chodzić w rękawiczkach po turniach. Po ostatniej wycieczce na Kozi Wirch, to zużyłam dwa duże mydełka i flaszkę gliceryny, nim wróciły do swego stanu.