Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/179

Ta strona została przepisana.

— Gdzież pan był, jeśli można wiedzieć.
— Ale — wspaniała tura, z linami, panie, tak z linami, przepaści, ekspozycja, konie.
Popatrzałem na linę i wydało mi się to wszystko podejrzane.
— Gdzież więc to było? — nalegałem.
— Śliczna rzecz, panie, tak, tak! Granaty... rozumie pan... byłem na Granatach!
— Tak? — rzekłem. — Ja znam Granaty, ale chodziłem po nich bez liny i nie wydały mi się tak trudne.
— E, panie! Bo my chodziliśmy nie tą zwykłą drogą, rozumie pan, tylko samą granią. To, panie, tura!
Uśmiechnąłem się nieznacznie, bo pamiętałem dobrze, że Orla Perć przez Granaty właśnie prowadzi samą granią; ksiądz Gadowski kropidłem skropił tę ścieżkę czerwoną farbą i nie podobna się pomylić.
— Blagierek, — pomyślałem sobie i na tym się nasza rozmowa skończyła.
W kilka dni potem, wracając z Hali Gąsienicowej, wstąpiłem na Kopę Magóry a stamtąd zszedłem ku grocie w Magórze, aby ją zwiedzić. Wyszedłszy z groty spotkałem na ścieżce piarżystej i stromej, ale ostatecznie niezłej i wyrobionej ręką ludzką, towarzystwo.
Trzy damy w białych buciczkach, trzymając się za ręce, pięły się po piargu a jedna z nich ciągle wołała: