Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/180

Ta strona została przepisana.

— Panie Zdzisławie! chodź pan nam dopomóc.
Istotnie niżej o kilkadziesiąt kroków wlókł się pan Zdzisław, ów mój znajomy wielki taternik; o Boże! w jakim stanie! drżący, patrzący niespokojnie na strome stoki turni skrzesanej w przepaść; był blady i wcale nie reagował na krzyki niewiast, które choć się bały, ale lepiej sobie radziły. Przechodząc koło niego, uchyliłem czapki i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zawołać:
— A co, panie, gorzej niż na Granatach? a czemu pan nie wziął liny?
Pan Zdzisław spuścił oczy zawstydzony; potem nie widziałem go więcej. Ot, to jest taki swoisty typ: chodzi z linami i czekanami po Krupówkach i po schroniskach i uchodzi za wielkiego taternika. Taternik od groty Magóry.
Poszliśmy dalej tą stromą grzędą nad śnieżnym żlebem; z konfiguracji żlebu i skał wnioskowałem, że koń już blisko, pospieszyliśmy więc z Cesią i Lusią naprzód.
— Zaraz, czekajcie, muszę przygotować linę — wołał za nami profesor.
My tymczasem wdrapaliśmy się jakby na głowę konia i ogarnęliśmy okiem sytuację; przed nami widniała grań ścięta na dwie strony żlebami.
— Ależ to nie żaden koń, to najzwyklejsza szkapa! — śmialiśmy się z pannami.
Okazało się, że nawet nie trzeba siadać konno a bokiem po prawej ścianie można się przesunąć, trzymając się grani.