Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Dla ćwiczenia wykonaliśmy spacer przez szkapę po kilka razy i po męsku i po damsku i działo się to w oczach profesora, który stał stropiony ze swoją trzydziestometrową liną. Był zły i czekał na resztę towarzystwa a ja tymczasem ulokowałem panny na głowie konia i z drugiej strony zrobiłem piękne fotograficzne zdjęcie.
— Schowaj pan swoją linę! — wołała Lusia — będziemy się linować na Gubałówce! To nie żaden arab, to prosta chłopska szkapa!
Nawet Ciocia, co prawda z pomocą, przejechała po koniu, obchodząc się bez liny.
— Cóż wy gadaliście tyle o tym koniu? — pytałem następnie Karola.
— No widzisz — mówił — to dawno było, pierwsze wrażenie; zresztą kto ma zawroty głowy...
— Kto ma zawroty głowy — palnęła Lusia — ten kończy swą karierę turystyczną na Krupówkach a najwyżej na grocie Magóry.
Profesor milczał i zwijał swą linę. Uwaga Lusi o Gubałówce widocznie go uraziła; trafiła w słabą stronę jego taternickiej dumy. Zdaje się, że tu zebrały się pierwsze ładunki do owej burzy, która nazajutrz miała wybuchnąć.
Przezwyciężyliśmy jeszcze kilka klamer i stopni co prawda bardzo stromych i stanęliśmy na szczycie Rysów.
Hej, hej! co za uczucie, co za widok!