A wszystko to było oblane promieniami złotego słońca; a nad wszystkim unosił się niewysłowiony czar.
Ziemie Spisza i Liptowa na południe, obramione łańcuchem Tatr Niżnich a Podhala i Orawy na północy opasane wstęgą Karpat od Babiej Góry po Gorce i Trzy Korony jaśniały swymi równinami, upstrzonymi w białe wioski i miasteczka; na południe więcej złote i uśmiechnięte, na północy więcej przyciemnione ogromem borów i melancholijne; tu jakby radość życia i wesele, tam jakby jakaś niewysłowiona tęsknota.
A nad wszystkim cisza wielka, tylko szept wiatru gadającego w turniach a z dołu poszum spadających gdzieś kaskad.
Staliśmy tak wszyscy w milczeniu sporo czasu, owładnął nami urok i czar. Cesia stała obok mnie i nie zapomnę nigdy wyrazu jej oczu, w których palił się niewymowny zachwyt, przepiękna światłość głębokiej, rozpłomienionej żarem uczucia i szczęścia duszy. I szły me oczy za jej oczyma, oglądały to, co ona widziała a potem wracały ku nim i dzieliły się w milczeniu wrażeniem i tonęły nawzajem jedne w głębi czarownej drugich. I mimowoli splotły się nieznacznie nasze ręce; zresztą zauważyłem, że Karol trzymał rękę Lusi a profesor stał przytulony do żony; Ciocia zaś patrzała ciągle w Garłucha jak w tęczę.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/183
Ta strona została przepisana.