Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/184

Ta strona została przepisana.

Dopiero po ochłonięciu z pierwszego wrażenia rozwiązały się wszystkim usta i zaczęły się krzyżować pytania, wykrzykniki, wyjaśnienia a równocześnie zrzucaliśmy plecaki i obierali miejsce na odpoczynek i na zagospodarowanie się. Utworzyły się trzy gospodarstwa: ja z Cesią jedno, Karol z Lusią drugie, małżeństwo trzecie.
— Boże! jakież to piękne! — wołała Lusia.
Karol, który zaczynał wpadać w swój czasem szubieniczny humor, krzyknął:
— Co? to ma być piękne! te kupy kamieni! Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień!
— No, wiecie państwo! to trzeba nie mieć ani za grosz zmysłu piękna! — odparła Lusia — to czegóż pan właściwie chodzi po Tatrach?
— Albo ja wiem, czego! ot, wodzą mnie na pokuszenie zawsze jakieś panny Lusie lub inne podobne i człowiek zamiast wygodnie siedzieć w domu i spać pod ciepłą pierzynką, włóczy się po tych wściekłych kamieniskach, moknie na deszczu, głoduje i jeszcze kto wie, czy i dziś nie będzie musiał spać gdzie pod gołym niebem. Zresztą ja z zasady lubię rzeczy brzydkie.
— Panno Lusiu! — zawołałem — właśnie mi Karol wczoraj mówił na furce, że panią lubi.
— No, wiecie, to jest impertynencja — i gorący klaps spadł na rękę Karola a ten biadał:
— To taka wdzięczność! poświęcaj się, męcz się i jeszcze cię wybiją!