Zabraliśmy się do posiłku; wkrótce z maszynek spirytusowych buchała para i rozchodził się zapach herbaty; każde gospodarstwo miało swój stół, ale posyłaliśmy sobie nawzajem przysmaki i łakocie. Panny szczególnie miały ich całe pudełka. Lusia wydobyła małą buteleczkę z worka.
— Może pan Karol pozwoli czerwonego wina?
— Co? nigdy w świecie! Brrr! Jak można przypominać teraz przy obiedzie! Straciłem cały apetyt! — tu wsadził w usta ogromną bułkę z szynką.
— Nigdy tego nie zapomnę: — wołała śmiejąc się Cesia. — Boże! to krew! Nie — pani, to czerwone wino! I to nasze przejście z przestrachu w serdeczny śmiech.
— Ja obok panny Lusi już noclegować za nic nie będę — rzekł Karol — bo piła czerwone wino. O za nic!
Znów było dużo śmiechu.
Potem oglądaliśmy znów szczegółowo grupy szczytów, wymieniając znajome po kolei. Cesia popatrzyła na zachód a potem pokazała mi ręką:
— Kozi Wirch! widać nasz żleb!
„Nasz żleb“ wymówiła głosem miękkim i przytłumionym.
Tak to był „nasz żleb“, bośmy w nim przeżyli jedną noc trwogi, przygód ale i bajecznego szczęścia. Te Tatry były nasze, mieliśmy w nich swoje zakątki pełne przeżyć i wspomnień. Bajki o ukrytych skarbach stawały się realną prawdą, myśmy
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/185
Ta strona została przepisana.