Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/19

Ta strona została przepisana.

— Tak, tak! tak było w geografii — rzekłem zniecierpliwiony — ale to wszystko martwe litery, gdy się tego nie widzi.
Wstępowaliśmy do sklepów; kupiłem piękną ciupagę i śliczny serdak obszyty czarnym barankiem. Zaraz wdziałem go na siebie, bo było chłodno. Następnie wstąpiliśmy do składu obuwia i zaopatrzyłem się w piękne buciki turystyczne okute dokoła hakami. Wdziałem je zaraz, polecając odesłać stare do hotelu. Ciężko w nich było trochę, ale udawałem, że jestem do nich jak stworzony. Z ciupagi byłem dumny, serdakiem zachwycony a na buty nie mogłem się napatrzyć. Nabraliśmy do worków nieco zapasów i byliśmy gotowi do drogi.
Szliśmy w górę ulicą i nagle stal się cud: ciężkie, niemal czarne chmury zaczęły się rozstępować, mgły leżące w dole rozsunęły się jak firanki a spod firanek ukazały się najpierw góry pokryte lasami, następnie ich skaliste wierchy a w końcu nieco poza nimi odsłoniła się majestatyczna urwista ściana skalna ciemno fioletowa; po chwili padła na nią smuga promieni słonecznych a ona zajaśniała białością jakby śniegu.
— Śnieg! — zawołałem.
— Nie — rzekł towarzysz — to ściana Giewontu.
Byłem zdumiony. Podobnie przepaścistej, pionowej niemal i olbrzymiej ściany skalnej nie widziałem w życiu. Czyż to możliwe?
— Giewont należy do Tatr zachodnich, —