cieczki, że na turniach bez jego komendy nikt kroku nie zrobi a tu wszystko na nic. Nikt, nawet panny nie chciały uznać jego przewagi, gromada niekarna, niezależna, w dodatku urażająca dumę taternicką ba, drwiąca w żywe oczy.
Lusia, zrozumiawszy widocznie jego nastrój i urazę za owo „linowanie na Gubałówce“, chciała rzecz naprawić, podeszła do niego:
— Na Rysach pańska lina nie była nam potrzebna, ale nie wątpię, że będzie nieodzowną na Garłuchu.
— O, obejdzie się — odparł urażony — pójdziecie sobie bez mojej liny.
— Ależ nie — mówiła Lusia — nie damy sobie rady. Ja przecież wiem, bo w całym Zakopanem o tym mówią, jak pan doskonale obchodzi się z liną.
Sprytna dziewczyna tak mu się przypochlebiała, że rozchmurzył się a nawet dał jej nieść swą trzydziestometrową linę i swój czekan. Co prawda, dziewczyna ślicznie z tym wyglądała, szczególnie robiąc poważną minę pierwszorzędnej taternickiej sławy.
Po zejściu z turni uderzyła nas wszystkich żywa roślinność południowych stoków, bujność trawy, obfitość kwiecia, nawet kosówka rozrośnięta w bujne, ogromne krzewy, wreszcie lasy limb i modrzewi świadczyły o sile słońca i ciepła.
Na koniec wybłysnęło nagle zza drzew Popradzkie jezioro i ukazało się schronisko. Odpoczywa-
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/191
Ta strona została przepisana.