Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/193

Ta strona została przepisana.

Kazaliśmy podać butelkę likieru na oblanie braterstwa tatrzańskiego. Napełniwszy kieliszki złotym, słodkim płynem piliśmy zdrowia, trącając się:
— Niech żyją Tatry! niech żyje dzielna Ciocia! niech żyją śliczne nasze taterniczki! niech żyje największy polski taternik! niech żyją przygody w górach! Niech żyją Rysy! niech żyje Garłuch!
Wyszliśmy nad jezioro; turnie ponad doliną Złomisk świeciły jeszcze w odblaskach słońca, ale jezioro było już granatowe, niemal ciemne, od Baszt i Szatana padały już nań wieczorne cienie. Odbyliśmy naradę; wieczór był bardzo ciepły, ziemia sucha, gdyż burzy tu nie było. Zgodnie podobała się nam myśl, żeby, zamiast dusić się w ciasnych izbach schroniska, zanocować pod gołym niebem. Ruszyliśmy więc w dół potoku Mięguszowieckiego i z dala od ścieżki wśród rzadkiego lasu pod ogromnym rozłożystym smrekiem, znaleźliśmy miejsce wyborne na nocleg, zasłonięte nawet od możliwego deszczu gęstą oponą gałęzi.
Zaczęły się zaraz przygotowania. Profesor rozpalił ogień, ustawił nad nim z kijów trójnóg a na nim zawiesił swój ogromny kotlik, wody na herbatę dostarczył szumiący obok i spieniony potok. Ciocia z profesorową zajęły się przygotowaniem wieczerzy, przygotowywały kanapki i smażyły jajecznicę. Ponieważ miałem nieco doświadczenia w urządzaniu noclegów, gdyż na wycieczkach z kolegą X, wybornym taternikiem, zdarzało się