Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/195

Ta strona została przepisana.

wietrze balsamiczne rozpierało piersi; oko zatrzymywało się na tajemniczo przez rzadki las rysujących się i majaczących olbrzymach górskich, rytmiczny szum potoku działał jak muzyka na duszę a gdy obok miało się przy sobie upragnienie i ukochanie serca szczęśliwe, upojone czarem natury i miłości, czyż mogło być coś piękniejszego!
Wszyscy byliśmy pod czarem tego wieczoru, mówiliśmy ciszej i słuchaliśmy głosów przyrody. Profesor opowiadał nam fantastyczne historie o zbójnikach, w końcu zaczął tańczyć zbójnickiego z ciupagą w ręku i skakać przez ogień. Zbójnickiego nauczył się od górali i tańczył go wybornie.
Długo tak siedzieliśmy, wreszcie Ciocia dała hasło do snu. Panie poszły do swego apartamentu, Karol i przyrodnik ułożyli się pod smrekiem po stronie ogniska i wnet zasnęli.
Ja zostałem jeszcze przy watrze, dokładając drew. W tej ciszy pogrążyłem się w myślach, chciałem sobie zdać sprawę ze wszystkich wrażeń dnia tego, a równocześnie zaczął mię ogarniać smutek, jakiś nastrój na wpół melancholijny.
— Oto — myślałem — przyszło znów szczęście a może krótkie jak letnia noc tatrzańska, a potem pryśnie, rozwieje się; w sercu niepokój i przeczucie. Od szumiącego potoku szły niby gadania, czasem jakby śmiech, czasem jak westchnienie, to znów cichy, przytłumiony jęk. Starałem się z tych przeczuć otrząsnąć, tłumaczyłem sobie, że to za-