Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/196

Ta strona została przepisana.

pewne reakcja ukrytego zmęczenia. Szatan i Baszty zaczynały się srebrzyć seledynowym blaskiem, wreszcie spoza Osterwy wypłynął księżyc i oblał całą dolinę bladym światłem, lśniąc się na kaskadach rwącego strumienia.
W tej chwili usłyszałem szelest za sobą, obejrzałem się, to Cesia przyszła do ogniska. Usiadła przy mnie.
— Śpią — mówiła cichutko — ale ja nie mogę spać, jest za pięknie. Co za bajeczna noc!
Nie mówiłem nic, tylko przytuliłem jej rękę do ust i trwaliśmy tak chwilę. Potem ona oparła mi główkę o ramię a ja mówiłem przyciszonym głosem:
— To wszystko przecudne, to jest szczęście, ale czemu to wszystko musi minąć?
— Wiesz, przyszłam tu z tymi samymi myślami i mam w sercu jakby cichutki żal a przy tym tak mi dobrze i tak jestem szczęśliwa.
Patrzałem jej w oczy i na usta purpurowe, nabrzmiałe pragnieniem rozkoszy. Ogień przygasnął, księżyc zaszedł za obłok; otuliłem ją ramieniem. Gdy księżyc znów wybłysnął, dziewczyna wysunęła się z mych ramion i rzekła drżącym głosem:
— Dobranoc — a potem oddaliła się szybko.
Ułożyłem się na posłaniu ze świerków, owinąłem się peleryną i długo jeszcze usnąć nie mogłem — aż w końcu zmęczenie wzięło górę nad wszystkim.

*