Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/198

Ta strona została przepisana.

Nie znalazłszy nikogo, skierowałem się w stronę Rożanki czyli Kolbachu, orientując się wedle licznych tu wszędzie napisów, gdyż tam mieliśmy podążyć na obiad. Dotarłem do nowego hotelu, nie było nikogo; usiadłem więc na werandzie; dopiero po pewnym czasie nadciągnęły panny. Okazało się, że wszyscy się pogubili. Później zjawił się Karol z profesorową a na końcu profesor z Ciocią.
Dzień był nader gorący, z przyjemnością więc krzepiliśmy się przy obiedzie doskonałym piwem. Zaraz jednak powstały swary i spory, do których powód dał przyrodnik.
— Nie ma co mówić — prawił — piękny porządek! Gdzież to widziane, żeby się tak rozpraszać. Taki rozgardiasz, to wynik braku wszelkiej organizacji i może się stać nawet powodem katastrofy. Znane są już takie wypadki. Na wycieczkach musi być jakieś przewodnictwo, jakaś jednolita ręka, inaczej wszystko na nic.
Zrozumieliśmy wszyscy, do czego zmierzał, a duch niepodległości i przekory zaraz się zjawił najpierw u Karola.
— Gadaj zdrów! wiem, do czego pijesz; chce ci się nami dowodzić, chce ci się władzy! Ja cię znam, Napoleonie tatrzański.
— Przepraszam, wcale nie o to chodzi, żebym ja koniecznie dowodził, niech dowodzi ktokolwiek, kto zna teren. Wybierzmy choćby pannę Lusię, jeśli potrafi nas poprowadzić, ale dowództwo i po-