słuch musi być, zwłaszcza jutro, bo inaczej pokręcimy karki.
— Brawo — wołała Lusia — ja dowodzę! Baczność! Wiązać się liną! puszczać linę! lewa noga na klamrę, prawa ręka za łańcuch! Pana profesora mianuję szefem mego sztabu!
— Panna Lusia żartuje, a tu z Garłuchem nie ma żartów; albo porządek i posłuch, albo dać sobie z nim spokój!
— Co? — zawołałem — ja, co sam łaziłem już po różnych wirchach i dziurach tatrzańskich, mam rezygnować ze swobody, słuchać czyjegoś widzimisię! Nigdy w świecie! Taka dobra turnia na Garłuchu, jak i gdzie indziej. Nie święci lepią garnki taternickiej sławy, a niejeden ulepiony już garnek może się rozbić!
— Ja nie mam pretensji do sławy taternickiej, ale trwam przy swoim; ktoś musi prowadzić. Niech kolega prowadzi! I owszem!
— Na Rysy nikt nas nie prowadził — rzekłem — a właściwie ja prowadziłem, nie znając drogi i jakosik trafiliśmy, trafimy i na Garłuch. To przecież wiadomo: jak do góry, to na szczyt a jak z góry, to w dolinę.
Panny się śmiały i widocznie zyskiwałem ich zaufanie swą pewnością, ale profesor zaperzony uderzył pięścią w stół i rzekł:
— Zobaczymy! u kolegi widać brak doświadczenia; Garłuch to nie Rysy!
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/199
Ta strona została przepisana.