Odeszliśmy z Karolem na bok.
— Ty byłeś na Garłuchu, więc wiesz; jakże to wygląda naprawdę?
— Byłem, ale to już osiem lat temu, nie pamiętam; to jednak pewna, że chodziliśmy wtedy bez liny; były trudne przejścia, ale skoro wówczas dałem radę, nie musi to być znów jakaś nadzwyczajna tura.
— Obawiam się — rzekłem — żeby on nam istotnie nie zrobił jakiego figla, bo widać, że jest mocno urażony o swą godność taternicką. Ty go zresztą znasz lepiej.
— Znam, zapewne i wiem to, że jak go czasem co postrzeli, wariat skończony, może nam naprawdę narobić bigosu. Staje się czasem nieznośny i despotyczny.
— Ta jego pretensja do bezwzględnej komendy jest głupia — prawiłem. — On jeden z nas zna drogę; niech idzie naprzód, niech nam ją pokaże. Ot i całe przewodnictwo. Nie mam zaufania do jego liny, nie umiem się z nią obchodzić; zamiast pomocy może nam jeszcze biedy napędzić. Pomów z nim na uboczu, gdyż uważam, że wobec kobiet staje się upartszy.
— Dobrze, skorzystam ze sposobności.
Wróciliśmy do kompanii.
Zauważyłem, że przyrodnik na drugim końcu werandy coś żywo rozprawiał z żoną; ona go o coś prosiła, on się zaperzał i potrząsał przecząco głową.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/200
Ta strona została przepisana.