Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/202

Ta strona została przepisana.

W schronisku zajęliśmy zaraz łóżka na hali turystycznej, kładąc na nich swe worki a następnie wróciliśmy do sali restauracyjnej. Osób było niewiele, zajęliśmy więc odrębny stół, racząc się paprykarzem z tak zwaną słodką węgierską papryką; potrawa istotnie dobra a papryka nie piekąca. Karol z profesorem zostali jeszcze na hali, gdzie go widocznie zatrzymał dla wybadania; po chwili nadeszli.
— Cóż? — szepnąłem.
— Bzik! — odparł mi na to Karol.
Istotnie nasz taternik jadł prędko i nic nie mówił.
Dopiero gdyśmy po wieczerzy wyszli przed werandę, stanął przed nami w uroczystej pozie i zaczął:
— Moi państwo! stoimy pod Garłuchem. Nikt z was drogi nie zna, ja tylko jeden mogę wam przewodniczyć. Otóż zapowiadam, że podejmę się tego tylko pod jednym warunkiem: bezwzględna karność i posłuch! Użycie liny jest konieczne, gdy każę wiązać się liną, nie ma apelacji, inaczej nie biorę żadnej odpowiedzialności. Proszę, macie wóz i przewóz!
Nie mówił tego żartem, w głosie jego brzmiały upór i rozdrażnienie.
Karol, także raptus, nie mógł się powstrzymać.
— Otóż macie! — krzyknął. — Któż wkłada na ciebie odpowiedzialność? Nie bierz tego, czego