Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/203

Ta strona została przepisana.

ci nikt nie daje! A co do twojej trzydziestometrowej liny, może ona dobra dla ciebie, wielkiego taternika, ale my zwykli nowicjusze nie mamy do niej zaufania. Zresztą my nie psy, a tyś nie rakarz, żebyś nas miał brać na sznurek!
Profesor poczerwieniał i zaczął się unosić:
— Tak, ja wiem! Ty zawsze drwisz i drażnisz! Ja wiem, wy wszyscy przeciw mnie spiskujecie! Ale dość tego, dość, dość!
— Kolego — rzekłem — niepotrzebnie kolega się unosi. To co powiedział Karol nie jest bez racji, bo istotnie z wyjątkiem państwa nikt z nas nie zna się na użyciu liny, wolimy więc bez niej się obejść. Ja sam pójdę wszędzie, gdzie można bez liny; nie będzie można, to wracam i nie poczuwam się do żadnego wstydu, korona mi z głowy nie spadnie, a gdyby nawet spadła, to wolę, niżby głowa miała mi spaść z karku. Nie żądamy, żebyś kolega nas brał w swą opiekę; idź kolega naprzód, pokaż tylko drogę, a my pójdziemy na własną rękę a raczej na własną nogę. Będzie źle — wrócimy. Odpowiedzialność za panny ja objąłem i z nikim się nią nie dzielę. Na takich warunkach może być zgoda i wycieczka może być rzeczywiście przyjemna. Każdy z nas ceni swą wolność i swobodę i z niej nie rezygnuje.
— To tak — wołał profesor — toście mię tu przyprowadzili po to, żeby mię na dudka wystrychnąć! Ale nic z tego! Zła wam moja komenda i moja