że się zgodziłem na jego udział w wycieczce, bośmy już w podobny sposób z nim raz się rozstali, gdzieś pod Wołoszynem.
— No, no, — rzekłem — przyznaj, że i ty nie jesteś bardzo zgodny; pamiętacie panie naszą wycieczkę do Morskiego Oka?
— E, rzekła Lusia — panom wszystkim nic pod względem uporu nie brakuje; zawsze jakieś kłótnie, ale ja ogromnie to lubię, to bardzo zabawne.
— Lusiu! — upominała Cesia — jakże można!
— Tak — rzekłem — pokłóćmy się teraz wszyscy między sobą i pójdziemy wszyscy jutro do Zakopanego, każde na złość drugiemu i każde inną drogą!
— Czy pan Tadeusz i ze mną chce się kłócić? — zapytała Cesia.
— Z panią — nigdy. Z panną Lusią to mógłbym się i wyczubić, ale z panią zgoda na zawsze.
Cesia uśmiechnęła się, ale jakoś smutno a i mnie nagle zrobiło się smutno. Byłem podrażniony tą sceną z profesorem i przykro mi było, że zrobiliśmy nieprzyjemność naszym paniom.
— Wie Ciocia — mówiła Lusia — jak to inaczej patrzy się na tych profesorów, gdy się ich widzi w szkole; zdaje się, że półbogi. A na wycieczce to się widzi, że mają także ludzkie przywary!
— Lusiu! — upominała Ciocia.
— Panna Lusia mówi prawdę; — rzekłem — niestety jesteśmy tylko ludźmi!
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/205
Ta strona została przepisana.