Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/208

Ta strona została przepisana.

nie mówiliśmy już nic, życząc sobie tylko dobranoc. Wkrótce sen skleił nam powieki.
Nazajutrz raniutko małżeństwo wstało i zebrało się pierwsze i nic nie mówiąc, opuściło schronisko. Reszta naszej gromadki wkrótce była również gotowa i ruszyliśmy ponad stawkiem Wielickim w górę, kierując się na wyższe piętro doliny. Przeszedłszy pod czarną, przewieszoną, „wiecznie płaczącą skałą“ wstąpiliśmy do ogrodu Wielickiego. Tak się nazywa to wyższe piętro doliny ze względu na bujność traw i obfitość kwiecia. Tam nad potokiem ujrzeliśmy profesora z żoną, gotujących śniadanie.
— Czekają na nas — mówiła Cesia — to bardzo pięknie z ich strony.
— Zobaczymy, — rzekł Karol — czy też raczej nie chce on śledzić, co poczniemy bez jego przewodnictwa.
Usiedliśmy opodal, rozkładając przybory do herbaty. Po śniadaniu rzekłem:
— Idź Karolu i zbadaj teren, niech się rzecz wyjaśni. Tylko spokojnie! Dość było wczorajszej sceny.
Karol istotnie poszedł. Rozmowa trwała czas dłuższy, ale wnet spostrzegłem, że bierze niepożądany obrót. Po chwili już obaj byli zaperzeni, machali rękami a profesorowa przykładała chusteczkę do oczu. W końcu usłyszeliśmy tylko słowa Karola: