Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/209

Ta strona została przepisana.

— To po żakowsku, po sztubacku! Nawet sztubak z pierwszej klasy postąpiłby rozsądniej!
Profesor tymczasem chwycił worek na plecy, porwał żonę za rękę i poszedł szybko w stronę Polskiego Grzebienia. Potem już tylko z daleka widzieliśmy białą chusteczkę, którą profesorowa powiewała na pożegnanie. Żegnaliśmy ją w podobny sposób wszyscy.
— Bzik i wariat! — mówił Karol rozgniewany. — Wiecie, co mi powiedział? Warunki te same, co wczoraj i uroczyste przeprosiny. Swoje buty będę przepraszał, ale nie ciebie, sztubaku! — to była moja odpowiedź.
— Dobrze zrobiłeś; — rzekłem — baba z wozu, koniom lżej.
— Tak, ale zostaliśmy na lodzie; jakże znajdziemy drogę? — rzekła Ciocia.
— Byle dojść do próby — prawił Karol — a tam już pamiętam i damy sobie radę.
— Cóż to ta próba? — pytała Lusia.
— To kilkunastometrowa ściana, opatrzona klamrami i łańcuchami, stanowiąca wstęp na turnie Garłucha; gdyby ją tylko odszukać!
— W każdym razie — rzekłem — trzeba jej szukać na ścianach Garłucha, więc w tę stronę iść należy. Przecież ludzie tamtędy chodzą, musi być ścieżka przez ten potok.
Niestety, potok dzieli się tu na strumyczki, jest rodzaj młaki, dużo piasku, traw i kamieni, było