Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/21

Ta strona została przepisana.

Po chwili mgły otuliły szczyt.
— Giewont fajkę kurzy, mówią górale; niedobry znak — zauważył mój towarzysz.
Rzeczywiście po kilku minutach znów nic nie było widać, mgła zasłoniła wszystko. Szliśmy powoli w górę.
Po drodze opowiadał mi kolega o pewnym gościu, który bawił jakiś czas w Zakopanem i lubił oglądać Giewont z okna pensjonatu, nie wychodząc poza Krupówki. Zdarzyło się, że przyjechał do Zakopanego po raz drugi w taki dzień, jak dziś właśnie. Spojrzał w okno i zdumiał się. — A gdzież Giewont? — To pan nie wie — rzekł jakiś żartowniś — groził zawaleniem, więc go rozebrali. — Ach tak, co za szkoda! — odparł na to z westchnieniem naiwny młodzieniec. Śmiano się potem z niego w całym Zakopanem.
— Coś podobnego słyszałem zeszłego roku w pociągu. Pamiętasz, lato było bardzo słotne. Jechałem w jednym przedziale z jakimś podróżnym, który wracał ze Szwajcarii. Na którejś stacji wsiadło do wagonu znajome mu towarzystwo. Panie zaraz po przywitaniu obsypały go pytaniami.
— Skąd pan wraca? — Jadę ze Szwajcarii.
— Ach śliczny kraj! — wykrzyknęła jedna z pań. — Czyż nie prawda? Jakże się panu Alpy podobały?
— Alpy? — odparł z całą powagą — jakie Alpy? proszę pani; byłem trzy tygodnie w Szwajcarii, ale żadnych Alp nie widziałem.