jabłek i paczkę cukierków; nabrałem do litrowej manierki wody spływającej ze żlebu i przypiąłem manierkę do pasa.
Byliśmy gotowi do drogi. Gdy wchodziliśmy na próbę była ósma godzina, zmitrężyliśmy więc sporo czasu. Ale dzień był prześliczny a szczyt, jak mniemaliśmy, już niedaleko; humory więc się poprawiły i wrażenie przykrej kłótni się zatarło.
Próbę przebyliśmy bez większej trudności i pięliśmy się stromo w górę. Karol znów roztoczył opiekę nad Ciocią i to już z dobrej woli. Szliśmy, tworząc przeważnie jedną grupkę. Pani Rita była bardzo uradowana i rozmowna. Ja otwierałem pochód i wypatrywałem ślady drogi; gdzieniegdzie spotykaliśmy stare znaki ale już zatarte.
Zresztą droga była wykreślona jasno przez samą przyrodę. Nad nami widniała przełęcz, nad nią wznosiła się jakaś czarna, potężna turnia.
— O! — zawołała Lusia — to pewnie już szczyt! Już niedaleko!
— Niezawodnie — potwierdził Karol — powinniśmy być już blisko i wygląda to na szczyt.
— No, no; — rzekłem, przyglądając się turni przez lornetkę — jeśli to szczyt, to będziemy mieli piękną robotę. To wygląda bardzo groźnie, jakaś diabelska turnia.
Nie wiedziałem wówczas, że cały ten grzbiet, na którym potem doznaliśmy tyle przeciwności, nosi w języku przewodników spiskich nazwę „Diabelskiego grzbietu“.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/212
Ta strona została przepisana.