Im zbliżaliśmy się bardziej, tym miny nasze stawały się rzadsze.
— Eh, do licha — mówił Karol — nie przypominam sobie, żebym przed ośmiu laty zgryzł taki kąsek, jak ta turnia.
— Bo też to nie jest wcale szczyt — rzekłem — to nie ma charakteru szczytowego, który cechują zwykle wielkie, spiętrzone i omszałe bloki granitu.
Przezwyciężyliśmy szereg niełatwych ścianek i stanęliśmy wreszcie na przełęczy.
Istotnie turnia sterczała na lewo a więc na południe, a ścieżka, przerzucając się na drugą stronę grani, szła na prawo, na północ wzdłuż grzbietu, podnoszącego się coraz wyżej.
Siedliśmy na odpoczynek po dwugodzinnym marszu. Była godzina dziesiąta. Przed nami odsłonił się widok niezmiernie dziki, jakby olbrzymi kocioł zawalony ogromną masą głazów, niby moreną jakiegoś przedwiecznego lodowca. Karol objaśniał, że to dolina Batyżowiecka. Był to jednak, jak później stwierdziłem, kocioł Gierlachu, który tworzą dwa jego grzbiety idące od Małego Gierlachu; na grzbiecie wschodnim tj. „diabelskim“ znajdowaliśmy się my właśnie, zachodni tj. „wielbłądzi“ widniał przed nami dziką i poszczerbioną granią.
— Szczyt w każdym razie jest już niedaleko — dowodził Karol — przypominam sobie jed-
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/213
Ta strona została przepisana.