Wreszcie w jednym miejscu, wspiąwszy się na takie potężniejsze żebro, dostrzegliśmy, że grzbiet główny spiętrza się w potężne ściany. Co prawda, stojąc pod ścianami dużo ku górze nie widać. W tym miejscu ginął wszelki ślad ścieżki i mieliśmy do wyboru: albo piąć się w górę po ścianach — co prawda — mało zachęcających, albo opuszczać się znów kilkadziesiąt metrów w dół na rozległy, piarżysty taras, na przeciwnym boku którego znów wznosiła się jakaś brzydka, czarna ściana z wysokim, ciemnym prawie pionowym kominem. Usiedliśmy znowu i odbyliśmy walną naradę. Wszystko to wyglądało niepokojąco i groźnie i byliśmy jak rozbitki na oceanie bez bussoli.
— Którędyż dalej? — pytała Lusia.
— Ba — rzekłem — pamięć Karola i mój zmysł orientacyjny zaczynają zawodzić. Nie ma co ukrywać; droga albo wprost przed nami w dół i na tamte turnie, albo na prawo ku tym ścianom, które zaczynają przybierać charakter szczytowy. Chyba urządzimy równe, tajne, powszechne i bezpośrednie głosowanie. Jednak zasada, że tam szczyt, gdzie w górę, przemawiałaby za drogą na prawo.
Pokazało się potem, że ta zasada na Garłuchu szkaradnie zawodzi.
— To niezawodnie szczyt — mówił Karol — trzeba piąć się w górę.
Panny przyklasnęły, ruszyliśmy na ściany w prawo.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/215
Ta strona została przepisana.