Zrazu nieźle, potem coraz gorzej, wbiliśmy się w labirynt turni; można było używać wszelkich taternickich przyjemności: ścianki, półki, żlebki, galeryjki, kominki zmieniały się kolejno; po prostu zbłądziliśmy w turniach i czuliśmy to z Karolem, że nie odnajdziemy drogi powrotnej jeśli to nie szczyt nad nami. Spoważnieliśmy wszyscy i szliśmy po większej części w milczeniu, kierując całą uwagę na coraz większe trudności drogi.
— Koboldy Garłucha nam się sprzeciwiają — rzekła do mnie Cesia.
— Skarby szczęścia są w naszych sercach — odparłem — a tych nam nawet król koboldów nie odbierze.
Siedliśmy znów na odpoczynek; słońce piekło, wydzieliłem po małej porcyjce wody; każdy z nas dostał także po cukierku.
— Och, — mówiła Lusia — mam wrażenie, że jesteśmy rozbitkami na Chancelorze, tam także wydzielano takie porcyjki napitku i żywności.
— Panna Lusia lubi przygody — rzekłem — otóż je i ma. Będziemy mogli pisać powieść: Zabłąkani w turniach.
— Czyż naprawdę zabłąkani? — zapytała z pewnym przestrachem Ciocia.
— Nienajzupełniej! — odparł Karol. — W sytuacji ogólnej orientujemy się. Tam w dole widać ów piarżysty taras; konfiguracja skał wprawdzie się zmieniła, droga w najgorszym jednak razie pro-
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/216
Ta strona została przepisana.