Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/217

Ta strona została przepisana.

wadzi przez ten taras i na tamte przeciwległe turnie.
— To ślicznie — rzekła Cesia — to musimy schodzić taki kawał drogi?
— To możliwe — rzekłem — i być może na to, aby się stamtąd przekonać, że byliśmy już pod szczytem, którego stąd nie możemy ogarnąć. Cała kwestia w tym, czy iść dalej, czy wracać na taras a następnie, czy puści, czy nie puści?
— A jak nie puści? — pytała Lusia.
— To będzie źle, nie ma co ukrywać. Żebyśmy choć mieli tu swe worki i wszystkie manierki z wodą. Co za pomysł, zostawić worki! Wszak to przecież część składowa turysty!
— Jakiś chochlik złośliwy podszepnął nam tę myśl — twierdziła Cesia.
— A ja mam tam czerwone wino i czekoladę! — mówiła Lusia.
— A w mojej manierce jest jeszcze czarna kawa! — dodała Cesia.
— Niech panie lepiej nie wspominają — rzekł Karol — bo czarna rozpacz może człowieka ogarnąć! Gdzie ja miałem rozum?
— Albo Otto głupio pisał — rzekłem — alboś ty głupio czytał.
Spojrzałem na zegarek, była już pierwsza. Wyjęliśmy lornetki, aby dokładnie zlustrować okolicę, czy nie zobaczymy gdzie ścieżki.
W tej chwili na przeciwległej ścianie w owym czarnym kominie zaczęło się coś ruszać, po chwili