Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/219

Ta strona została przepisana.

kich turniach, to rozpacz. Lusia zaczęła się chwalić:
— Niech by nas tu widział profesor, wielki taternik! A te nasze ścianki ręczę, że warte jego Ganku! I bez liny! Doskonale idzie!
Myśmy jednak z Karolem mieli troskę, wiedząc, że ściany u dołu nad piargiem są zwykle podcięte i może nie puścić. Tak też było; taras był pod nami o kilka metrów, ale nie puszczało. Staliśmy bezradni. Wtedy Cesia rzekła:
— Szydziliście panowie z przyrodnika a tymczasem jakby teraz nam się przydała jego trzydziestometrowa lina!
— O, naprawdę, kupuję linę! — paplała Lusia.
Karol obchodził brzegiem urwiska i szukał zejścia; udało się wreszcie zejść o jakie trzy metry nad taras.
— Trzeba ryzykować — rzekł — nie ma innego wyjścia.
— Co chcesz robić?
— Ścianka tu mniej stroma, muszę się zsunąć po niej; osadź się mocno przy brzegu, chwyć się za ten występ i trzymaj mą ciupagę; będę ją trzymał jedną ręką a drugą szukał chwytów. Zrobimy dla pań żywą drabinę.
Tak się stało; skała na szczęście była dość szorstka, znalazł się chwyt tu i ówdzie, zsunął się więc po niej w opisany sposób na piersiach i stanął szczęśliwie na piargu; oczywiście ciupagę w odpo-