wiedniej chwili puścił z ręki. Teraz oparł się o skałę, zaparłszy się mocno butami w kamienie i mówiąc:
— Zjeżdżaj tak żebyś mi nogami stanął na ramionach; po nas zjadą panie.
— Trzymajcie teraz panny moją ciupagę obydwie, ale mocno się osadźcie — rzekłem — tak, teraz powoli popuszczać, zjeżdżam!
Udało się; stanąłem na ramionach Karola.
— Podawaj! — wołał Karol — najpierw Ciocia!
Głową sięgałem ponad brzeg urwiska; Ciocia objąwszy jedną ręką sterczący głaz, drugą objęła mię za szyję; przytrzymałem ją w pół, potem oplotła mię obiema rękami, zsuwając się po mnie. Karol aż stęknął pod nami i miałem wrażenie przez chwilę, że nie udźwignie. Ale strzymał! Potem Lusia; poszło gładko. Przyszła kolej na Cesię. Po chwili dziewczyna była na dole a ja zsunąłem się po plecach Karola.
Byliśmy uratowani!
— Lina byłaby się tu przydała — rzekł Karol.
— Niezawodnie — odparłem.
Podążyliśmy pod przeciwległą ścianę do czarnego komina; z bliska był mniej groźny, niż z dala, miał dobre chwyty i stopnie, był po tej przeprawie dla nas zabawką. Nim jednak weń wstąpiliśmy, wyciągnąłem z kieszeni parę gazet i poleciłem pannom drzeć je na pasy.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/220
Ta strona została przepisana.