Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/221

Ta strona została przepisana.

— Co to będzie? — wołała ciekawie Lusia.
— Co? zrobimy sobie z tego linę. Ale żart na bok; to rzecz ważna. Będziemy co pewien odstęp kładli te papierki na skałach i przyciskali kamieniami, będzie znak, którędy droga powrotna.
— O, to wyborny pomysł — rzekła Ciocia — przynajmniej nie zabłądzimy i będziemy mieli zapewniony powrót.
Dałem pannom paski papierowe i wskazywałem miejsca; znaczyły drogę gęsto i z wielką przyjemnością.
— Gdy tak błądziło się po turniach — prawiła gadatliwa Lusia — to dopiero się rozumie, co to jest mieć zabezpieczony odwrót.
— A co? a szydziłyście panny ze mnie, gdy zabierałem gazety! Czyż nie praktyczna rzecz? Proszę: aparat do suszenia bucików, pończochy, ściereczki, drogowskazy, a w najgorszym razie i chusteczki do nosa.
Odzyskaliśmy humory i znów śmialiśmy się, jak dzieci.
— To było paradne — śmiała się Cesia. — Co państwu do tego, szukamy sobie nowej drogi! Naprawdę, że mężczyźni mają inną naturę; ja chciałam już wołać o pomoc a pan Karol tak im się odciął.
— Jednak naprawdę oddali nam usługę — rzekłem, a nachylając się ku Cesi, dodałem po cichu:
— Obok koboldów złośliwych są jednak w tych górach i koboldy życzliwe.