Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/222

Ta strona została przepisana.

Cesia uśmiechnęła się ślicznie.
Powyżej kominka usiedliśmy znów na krótki odpoczynek; byliśmy spragnieni a wody było już mało, rozdzieliliśmy więc jabłka; każdej osobie dostało się po jabłku. Obierając łupkę, ułożyłem ją pięknie na skale, żeby nam oznaczała wejście do kominka; za mną wszyscy zrobili to samo.
Dalsza droga miała ciągle ten sam charakter: w górę i w dół przez boczne żebra; ten grzbiet zdawało się, że nigdy się nie skończy. Wreszcie zaczął się znów gwałtownie podnosić, niewątpliwie szczyt był przed nami. W bocznej grani, do której obecnie doszliśmy, tkwiło jakby okno skalne, na nim widniał duży krzyż namalowany czerwoną farbą. Na prawo ciągnęła się od szczytu, pod którym widniały ogromne, omszałe bloki granitowe, ostra i spadzista grań, jako widoczny początek tego grzbietu, który nam towarzyszył całą drogę od owej pierwszej przełęczy. Wspiąłem się do okna skalnego, które mogło stanowić dalsze przejście, ale stromy, gwałtowny spad w dół upewnił mię, że tu nasze utrapienia się kończą i że szczyt mamy przed sobą. Przez okno odsłonił się widok na nową dolinę, była to, jak dopiero później się dowiedziałem, dolina Batyżowiecka. Grzbiet, na którym staliśmy, był to ów drugi pierścień, okalający kocioł Gierlachu, grzbiet wielbłądzi. Ale obecnie o tym nie mieliśmy jeszcze pojęcia.
— Co oznacza ten krzyż? — dochodził Karol.