Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/223

Ta strona została przepisana.

— Dalej drogi nie ma — rzekłem. — Krzyż więc oznacza, że szczyt przed nami.
Wszyscy byliśmy tego samego zdania; chodziło o to, którą granią nań się wydostać.
— O, tam są znaki! — zawołała Lusia, wskazując na prawo.
Istotnie na dwu głazach w pewnej odległości były czerwone znaki i wskazywały ku prawej grani, nie omieszkając więc podążyliśmy w tę stronę. Dalej znaki się urwały, ale pięliśmy się we wskazanym kierunku.
— To nic — dowodził Karol — że grań wydaje się tak poszarpana; pamiętam, że właśnie pod koniec drogi są większe trudności.
Wejście na grań istotnie nie było łatwe, ale pokonawszy trudności, weszliśmy wreszcie na nią. Tu ujrzeliśmy piękny ale niepokojący widok: cała część Tatr na wschód, zwłaszcza doliny były wypełnione mgłą gęstą jak śmietana, zbitą w białe kłęby. Snuła się o jakie sto metrów poniżej grani, gdy cała część Tatr na zachód lśniła w słońcu. Kontrast był przepyszny. Tam może pod tymi mgłami w dole leje deszcz i biją pioruny a nad nami i za nami błękit i słońce.
— To jednak nie dobrze wróży — rzekł Karol — chodźmy prędzej na szczyt, bo nam mgła może zasłonić widoki.
Ruszyliśmy granią, ale już po kilkunastu krokach nie puściła; ogromna, głęboka rozpadlina nie do przebycia zamykała drogę.