— Wracać! widocznie obraliśmy fałszywą grań.
— Tak, ale przecież ku tej grani wiodły znaki — oponowała Lusia.
Zeszliśmy z grani i po kwadransie stanęliśmy znów pod oknem skalnym. Panny usiadły pod nim. Zaproponowałem nową metodę.
— Niechaj panie tu zostaną i odpoczywają, a my Karolu z tobą pójdziemy na poszukiwania; ja wybieram grań lewą, ty staraj się podejść pod grań prawą, może wyżej jest dostępniejsza; w ten sposób łatwiej znajdziemy wejście na szczyt a potem wrócimy po panie.
— Ja idę z panem Karolem — zawołała Ciocia.
— My zostajemy — rzekła Cesia i Lusia — dość mamy tego błądzenia; to najwięcej męczy i demoralizuje.
— Pić! — wołała Lusia.
— To już wyłącznie dla panny Cesi i Lusi — rzekłem, oddając im manierkę z resztką wody i kubek.
Rozeszliśmy się według programu; moja droga prowadziła istotnie ku blokom szczytowym i lawirując wśród ogromnych głazów po kwadransie stanąłem na szczycie. Rozglądnąłem się na północ i wschód, mgła — niestety — zasłaniała wszystko. Tymczasem pod sobą usłyszałem głosy; spojrzałem, Karol z Ciocią stali o kilka metrów poniżej szczytu na bardzo ostrej i po obu stronach przepa-
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/224
Ta strona została przepisana.