Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/225

Ta strona została przepisana.

ścistej grani; była to owa grań prawa. Ujrzawszy ich, krzyknąłem radośnie:
— Jestem na szczycie!
I nagle stała się rzecz taka: Ode mnie ku ich grani zbiegała bardzo stroma i wąska płyta może na wysokość ściany w pokoju; płyta była gładka z obu stron ścięta ku przepaści; przez środek tylko miała pęknięcie, w które zaledwie palce można było włożyć.
Ciocia, usłyszawszy, że jestem na szczycie, rzuciła się ku płycie, włożyła palce w pęknięcie i zaczęła się wspinać.
— Co pani robi! — krzyknął Karol, poskoczywszy do niej — to śmierć!
— Ależ pani Rito! — zawołałem, truchlejąc — tędy pani przecież nie wejdzie, to wykluczone!
— Puszczaj pan! — krzyknęła Ciocia rozpaczliwym głosem — ja muszę być na szczycie!
— Dobrze, ależ nie tędy! — krzyczał Karol. — Nie puszczę! tu przecież pani spadnie! — i chwycił kobietę wpół.
— Wejdą państwo inną, łatwą drogą — wołałem z góry.
— Puszczaj pan! ja muszę być na szczycie! — rozległ się jeszcze rozpaczliwszy głos Cioci.
Scena była groźna: Karol trzymał ją wpół, ona mu się wydzierała, chcąc wspiąć się po płycie; groziło, że oboje spadną w bezdenną przepaść. Wtedy Karol drugą ręką podniósł w górę potężną swą ciupagę i krzyknął okropnym głosem: