Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/226

Ta strona została przepisana.

— Jak mi pani jeszcze krokiem ruszy, to panią ciupagą zwalę!
I, o cudo! poskutkowało; Ciocia poddała się przemocy a usiadłszy pod płytą zaczęła rzewnymi łzami płakać.
Był to widok tak komiczny, że mimo przeżytej co tylko grozy zanosiłem się od śmiechu.
Nagle obejrzałem się — wiatr rozpędził nieco mgłę i wtedy ujrzałem olbrzymią, wspaniałą turnię, przewyższającą znacznie ten szczyt, na którym stałem; na wierzchu widniała marmurowa tablica. To był król Tatr — Garłuch. Uderzyłem się w czoło; oto stałem na Małym Gierlachu. Droga na główny szczyt widniała jak na dłoni; właśnie od owej przełączki skalnej szła najpierw kilkadziesiąt metrów w dół a potem dopiero wspinała się na szczyt. Wtedy zacząłem wołać:
— To nie tu szczyt! szczyt tam za mną, ale był w mgle! Wspaniały! Droga idzie przez okno skalne! Wracajmy!
Tymczasem mgła zawiała znów cały szczyt; zacząłem schodzić. Niedługo byłem przy pannach. Opowiedziałem im w krótkich słowach wynik wywiadów i całe zajście z Ciocią. Cesia była zalękniona, Lusia śmiała się do łez.
— Daleko jeszcze na szczyt? — pytała Cesia.
— Będzie jeszcze godzina drogi i niełatwej.
Spojrzałem na zegarek. Była trzecia. Po chwili zjawił się Karol z Ciocią, oboje wzburzeni. Ciocia zaraz poskoczyła do okna skalnego, wypatrzyć dal-