Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/227

Ta strona została przepisana.

szą drogę. Ja tymczasem naradzałem się z Karolem i z pannami.
— Teraz trzecia — mówiłem po cichu — ze trzy kwadranse na szczyt, choć kwadrans na szczycie, to godzina; powrót prawie tyle, to znów godzina a więc piąta! O siódmej się ściemnia; na powrotną drogę stąd wraz z odpoczynkami zostają dwie godziny; niepodobieństwo! Tu od próby szliśmy siedem godzin. Zresztą mgła jak śmietana, widoki żadne; grozi nam i bez tego, że nas mgły tu zaskoczą a nie mamy nic!
Karol zrobił tragiczną minę:
— To może być śmierć!
Cesia drgnęła i przybladła, Lusi mina zrzedła.
— Myśmy już przemęczone — rzekła — lepiej więc wracajmy!
— Tak — rzekł Karol — ale Ciocia!
— Wezmę na siebie jej to oznajmić, choć przewiduję opór — odparłem.
Podszedłem do przełączki.
— Pani Rito, pora jest spóźniona; uradziliśmy wszyscy, że musimy wracać.
— Co? jak? wracać? — zawołała, mieniąc się na twarzy, a potem wyciągnęła rękę i krzyknęła: — tam jest szczyt!
— Pani Rito — rzekłem łagodnie, widząc, że kobieta jest jakby na pół nieprzytomna — ja to rozumiem; nam wszystkim niezmiernie przykro; ponieść tyle ofiar i trudów! Ale niepodobieństwo! — I zacząłem jej przytaczać nasze powody.