Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/228

Ta strona została przepisana.

— Co? — zawołała, przybierając tragiczną pozę i pokazując na nas — to są mężczyźni? to są tchórze! Tam szczyt!
— Proszę pani — rzekłem, zmieniając ton — nie bądźmyż dziećmi! trzeba przecież dozy rozsądku. Mamy na swej odpowiedzialności panny. Ja nie taję, tu idzie o ich i nasze życie.
— Ja nie wracam! tam jest szczyt! tchórze!
Ogarnął mię gniew.
— Nie wraca pani? dobrze! Wolna droga! Chce pani popełniać na stare lata wariactwa, wolna wola! Na pani mi mało zależy! Przyślemy tu pani wyprawę ratunkową! A teraz będziemy ratowali panny i siebie! Karolu! panno Cesiu! panno Lusiu! wracamy. — Powiedziałem to niezmiernie stanowczo.
Ruszyliśmy z miejsca, naprzód panny, potem Karol i ja. Ciocia stała i patrzyła na nas z prawdziwą wściekłością; potem widziałem, że się waha; nagle ujrzała mgłę, która buchnęła przez okno skalne. Może to poskutkowało. Ociągając się, zaczęła zwolna iść za nami. Myśmy pędzili, żeby zyskać na czasie, musieliśmy jednak przystawać nieznacznie, nadczekując na nią.
— Przed siódmą — mówiłem — musimy być na próbie, po ciemku jej nie przejdziemy!
— Boże! chroń nas od mgły! — rzekł Karol, oglądając się z niepokojem za siebie. Jednak i pani Rita przyspieszała kroku, ale widać było, że kipi z gniewu.