Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/229

Ta strona została przepisana.

Rozdałem pannom po cukierku.
— To ostatnie zapasy; jesteśmy bez jadła i napoju. Swetry, peleryny, wszystko tam na dole. Gdy nas chwycą mgły, noc, deszcz lub mróz i śnieg, tośmy zginęli.
— Koboldy gór — rzekła Cesia poważnie.
Tymczasem mieliśmy słońce, które nas zasypywało żarem, głód nas dręczył, paliło pragnienie.
— Oj! jeść! pić! — jęczała komicznie Lusia. — Czy tych przygód jednak trochę nie za wiele?
— Na pragnienie jest jeden sposób — rzekłem — trzeba włożyć mały kamyk pod języczek; nie próbowałem wprawdzie, ale mi opowiadali o tym sposobie taternicy, jako skutecznym.
Wyszukałem Lusi ładny kamyczek i włożyłem jej własnoręcznie w usta; figlarz-dziewczyna nie omieszkała przy tej sposobności z lekka ugryźć mię w palec.
— Tak to chłodne, to naprawdę gasi trochę pragnienie — szepleniła Lusia.
Nasze papierowe drogowskazy okazały się wyborne; nie myliliśmy już drogi i przez to zyskaliśmy na czasie; ale musieliśmy za to często odpoczywać.
— Lękam się o ciocię — mówił Karol do mnie — ze wściekłości idzie na oślep i na nic nie zważa; jeszcze spadnie!
— A niech spadnie — mruknąłem — wściekła baba!