Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/23

Ta strona została przepisana.

stów z butami okutymi w haki panny patrzą dziwnie uroczo.
— Panowie w góry? — rzekła do nas dźwięcznym głosem.
— Tak — rzekłem z pewną przechwałką — idziemy przez Zawrat do Morskiego Oka. — Zawrat — wypowiedziałem z naciskiem, patrząc w cudne oczy. Robiło mi się ciepło.
— Właśnie wczoraj był wypadek na Zawracie — rzekła panna — ktoś spadł i potem go tędy niesiono.
Zrobiło mi się zimno.
— Czy się zabił? — zapytał mój towarzysz.
— Nie, ale wypadek ma być ciężki. Krzepiłyśmy tu chorego winem, sama mu wlałam w usta. Biedny młody człowiek.
— Och, wie pani — wymknęło mi się — chciałbym być w jego położeniu, żeby z tych rączek pić wino.
— Ma pan z tych rączek kawę i rożki! — zaśmiała się i uciekła — a kawa wystygnie — dodała.
— Wiesz, bajeczna! — rzekłem do kolegi.
— A mówiłem ci, że tu kawa bajeczna.
— Ależ nie kawa, tylko panna!
— A tak, tak, — mówił mój towarzysz, wpychając cały rożek w usta — śliczność!
To uczennica tutejszej szkoły gospodarskiej, jedna z czepcul.
— To z tym Zawratem nie ma żartów — rzekłem niby obojętnie.