— Co się Cioci stało? — pytała Cesia.
— To, widzi pani, szał tatrzański — objaśniłem — specjalna choroba turniowa, której skutki po trochu wszyscy odczuwamy. Morze ma swoją chorobę a Tatry swoją.
— Ach! — śmiała się Lusia — teraz rozumiem, to nasz wielki taternik zapadł na tę chorobę wcześniej od nas wszystkich.
— Tak, i dlatego nie można mieć do niego urazy na dolinach; i na Ciocię niższy poziom wpłynie uspokajająco.
Doszliśmy do owego czarnego komina i siedliśmy u wstępu do niego; tu, o radości! znalazłem nasze łupki z jabłek, które poukładałem jako znak drogowskazowy. Zebrałem je starannie i podzieliłem sumiennie na pięć porcyj. Rozkoszowaliśmy się prawdziwie, była to uczta lukullusowa, sok jabłeczny łagodził pragnienie. Cesia podała jedną porcję Cioci, ale ta ją ofuknęła i odparła szorstko:
— Nie potrzebuję.
Rozdzieliłem tę porcję między panny.
— Jednak są koboldy życzliwe — rzekłem do Cesi.
— Tak — odparła poważnie — ale które zwyciężą?
— Miłość wszystko zwycięża! — szeptałem.
— A jeśli miłość jest tylko szałem tatrzańskim? — podniosła na mnie swe oczy, a drgał w nich jakby promień cichego żalu i smutku.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/230
Ta strona została przepisana.